sobota, 6 kwietnia 2019

2 kg w trzy dni | Czy to takie proste? | Sportfoodsoki

Cześć,
przychodzę dziś do Was z bardzo ciekawą sprawą, a mianowicie detoksem sokowym, który dzięki uprzejmości SPORTFOOD Soki miałam okazję testować przez 3 dni. Mimo tego jednak, że jest to współpraca barterowa, opiszę Wam wszystkie korzyści i zagrożenia wynikające z tej nietypowej diety. 

Detoks? Po co?

Ja o detoksie myślałam już naprawdę bardzo długi czas i bardzo wiele razy się do niego zabierałam, ale jak pies do jeża, więc koniec końców nic z tego nie wychodziło. Mimo wszystko cały czas gdzieś z tyłu głowy to miałam, bo ostatnio czułam się jakby przesunięta od siebie o kilka centymetrów. Nie wiem czy rozumiecie o co mi chodzi, ale czułam się ospała mimo przesypiania odpowiedniej ilości snu, ociężała (mimo braku znaczącej nadwagi), czy nawet po prostu źle sama ze sobą. Sprawdzając badania wychodziło, że wszystko jest w porządku, więc sama nie wiedziałam o co chodzi, dlatego myślałam - detoks!

Ale umówmy się. Nie jestem dietetykiem, żeby sobie taki odpowiedni detoks przygotować, dlatego, gdy tylko dostałam ofertę współpracy, pomyślałam, że teraz już się nie wymigam i faktycznie sprawdzę czy to ma sens i czy to działa. 

Dostawa.

Soki trzeba zamówić  z odpowiednim wyprzedzeniem, gdyż przygotowywane są świeże i nie mają w sobie żadnych konserwantów. Przychodzą w styropianowym termosie z zamrożonym wkładem do lodówek turystycznych. Każdy sok na górze ma datę ważności, a w zaleceniach otrzymujecie, że dietę należy rozpocząć dnia następnego od dostawy. W takiej formie dostałam 15 soków i 3 butelki wody kokosowej:


3 dni - dużo czy mało? 

Na początku mówię - spoko! Teraz myślę, że jak dla mnie idealnie, ale takie łatwe jak to wygląda, to to nie jest! O nie! Jest smaczne, ale to nie jest pstryknięcie palcem... 

Dostałam 18 butelek, więc 6 musiałam wypić każdego dnia w odstępach 2-3 godzin. Łatwe? Dla kogoś, kto nie pije 3 litrów płynów dziennie - nie. Trzy pierwsze wypijałam bardzo regularnie. Czwarty i piąty już tak o, ale piąty był dla mnie już za dużo. Po prostu piłam, bo był smaczny, ale bo powinnam. W czasie detoksu nic nie jadłam, ale w zaleceniach pisze, aby się obserwować i ewentualnie w drugim i trzecim dniu zjeść lekki posiłek. Jest to dla organizmu swego rodzaju 'szok kaloryczny', więc trzeba się pilnować. 

W czasie detoksu nie należy się przemęczać. Można wykonywać lekkie ćwiczenia. Wszystko zależy od poziomu waszej aktywności sportowej. Mnie potraktujcie jako typową dziewczynę z sąsiedztwa, która nie ćwiczy zbyt intensywnie, albo w ogóle :D Na detoks wybrałam jednak dwa bardzo intensywne dni, więc będziecie mieć dobry obraz. 

Pierwszy dzień. 

Wstałam i zważyłam się (darujcie liczbę). :D Jechałam na warsztaty do Sosnowca, więc musiałam zabrać 4 soki ze sobą. W tym dniu czułam się dobrze. Nie miałam żadnych nieprzyjemności. Nie byłam głodna i nie burczało mi w brzuchu. Soki z tego dnia to:


Najsmaczniejszy drugi (Naturalny izotonik) i czwarty (Piękna skóra). Najbardziej zaskakujący piąty (Zdrowe serce) - smakował jak słodki barszcz czerwony na ostro. 

Drugi dzień. 

Jechałam na warsztaty do Krakowa. Ten dzień był trudny. Nie byłam głodna, ale bardzo bolał mnie żołądek, więc po pierwszym pokazie skusiłam się na posiłek, który wydawał mi się najrozsądniejszy z dostępnych podczas warsztatów. Brakowało mi ciepłego posiłku albo dozwolonej gorzkiej herbaty (nie chciało mi się pić, że w sensie za dużo płynów, by jeszcze pić), więc dodatkowo wieczorem było mi bardzo zimno. 


Brakuje na zdjęciach dwóch soków: Słodki detoks i wieczornego takiego samego jak w dniu poprzednim. Bardzo smacznie, ale ciężko. 

Trzeci dzień.

Ten dzień był dobry, ale już myślałam co zjem w sobotę. Doskwierał mi brak ciepłego posiłku. Choćby warzywnego kremu z warzyw, ale wytrzymałam. W tym dniu skusiłam się jedynie na małą, czarną gorzką kawę. Wszystkie soki z tego dnia widzicie na zdjęciu w tytule posta. Kolejny dzień nie mogłam się zagrzać wieczorem.

Czy warto? 

Na to pytanie odpowiadam z perspektywy tygodnia, bo chciałam się zaobserwować. Więc w ogólnym rozrachunku - tak, warto! Odpowiem w punktach:
  • detoks jest zaplanowany i przygotowany, więc nie tracisz czasu na myślenie o tym co zrobić i robienie tego. Dodatkowo za to płacisz, więc pokusa przerwania go jest o wiele mniejsza, bo szkoda wydanej kasy. Trzy dniowy detoks kosztuje 224 zł i uważam, że za tę jakość, przesyłkę i ilość jest to odpowiednia cena, choć umówmy się, że do tanich rzeczy to nie należy. Można zamówić też opcję jednodniową.
  • Po detoksie czwartego dnia wstałam już na zupełnym luzie. Nie byłam głodna, ale chciało mi się pić, co jest dobrym skutkiem ubocznym, bo powinniśmy pić około 2 litrów wody dziennie (mnie do tej pory się to nie udawało).
  • Po tygodniu stwierdzam i ludzie naokoło, że mam ładniejszą cerę. Zgadzam się. Nawet teraz przy tych dniach wysypało mnie tylko w jednym miejscu, co zazwyczaj mam na połowie twarzy.
  • Po detoksie miałam i w sumie wciąż mam płaski brzuch (na ile może być, oczywiście).
  • Nie mam już problemów z trawieniem.
  • Czuję, że mam więcej energii i jestem lżejsza wewnętrznie.
  • Zeszło ze mnie 2,5 kg i jest to efekt, który się utrzymuje.
  • Jest to naprawdę dobry wstęp do diety ogólnej, bo po detoksie mimo zachcianek w ostatnim dniu, to czwartego dnia nie miałam na nic ochoty :D lub wstęp do ograniczenia różnych produktów, do zdrowszej diety.
  • Wiem, że wiele z Was nie lubi wody kokosowej, więc może to być dla Was minus. Ja bardzo lubię.
Ściemniam i koloryzuję.

No dobra. Nie wszystko jest takie różowe! Niestety nie doczytałam co zrobić czwartego dnia po detoksie i to nie było najmądrzejsze, aby zjeść porcję sernika, babeczkę czekoladową i kilka czipsów na imprezie... W niedzielę bardzo bolał mnie żołądek. Możliwe też, że chciał mnie zaatakować wirus jelitowy, który przewinął się przez nasz dom, ale powiem Wam, że na bólu brzucha i gorączce się skończyło, a ja nadal czuję się naprawdę dobrze. Tak więc na spokojnie. Wciąż nie wiem co to było tak naprawdę.

Czy wrócę do tego?

Tak! Myślę, że w lecie skuszę się na jeden dzień, a na przyszłą wiosnę znów na trzy dni. Ten detoks polecam, ale w ciepłe dni, bo wlewając w siebie zimne soki, po prostu chodziłam zmarznięta. Zdecydowanie jest to świetny sposób na pozbycie się nadmiaru wody i szkodliwych substancji z organizmu. 

Dajcie znać czy robiliście kiedyś detoks!
Czytaj dalej »

środa, 17 października 2018

Opowiem Ci o jednej z moich ulubionych palet | Affect, Pure Passion

     No proszę, proszę! Ktoś tu wpadł odkurzyć bloga i wreszcie zacząć coś wrzucać :D Ale nie będę wrzucała byle czego, tylko to, co naprawdę jest warte pokazania! No bo kto nie potrzebuje jakiejś nowej i do tego fajnej paletki? Ta, którą widzicie na pierwszym zdjęciu i która jest głównym bohaterem dzisiejszego wpisu jest warta napisania o niej każdej najmniejszego słowa! No to zacznijmy! 
   Paleta polskiej marki Affect jest współtworzona z Karoliną Matraszek - jedną z najbardziej utalentowanych makijażystek w Polsce. Nic więc dziwnego, że jest spełnieniem oczekiwań wizażystów w zakresie palety bazowej, ale czy tylko ich? 
   Paleta zawiera 10 cieni, z których mamy 8 świetnej jakości matów i dwie folie. Nie posiada lusterka, co może być z jednej strony minusem - w przypadku wyjazdu, musimy zabrać dodatkowe, ale plus dla wizażystów mobilnych, bo jest lżejsza. Kartonowe opakowanie jest bardzo solidne, a cienie dobrze trzymają się środka. 
   Jeżeli chodzi o jej jakość, to nie można jej zarzucić nic! Ma idealnie zbalansowaną kolorystykę neutralno-ciepłą. Posiada zarówno cienie beżowe (żółtawy i biały można mieszać w zależności od karnacji cery), jak i ciemne brązy i rewelacyjnej jakości czerń. Niestety nie mam zdjęć, ale chętnie porównam ją z kultową już paletką ZOEVA, Naturally Yours. 
   ZOEVA się przy niej kryje... ale zależy jak spojrzeć. Pigmentacja i praca z cieniami jest przyjemniejsza w AFFECT, o ile nie nabieramy sporo cienia i nie ładujemy go od razu na oczy. Będzie idealna dla osób, które szukają szybkiego efektu przy dobrym roztarciu i lekkiej ręce. Dla osób, które mają już 'jakieś' pojęcie o makijażu. Affect ma tak mocny i suchy pigment, że naprawdę nadmiar trzeba odsypywać, by nie zrobić sobie dodatkowej pracy przy rozcieraniu, a dodatkowo posiada przepięknie i przeidealnie napigmentowany czarny cień! Poranna, rozdymiona lekko kreska jest do zrobienia migiem. ZOEVA idealnie nada się dla początkujących, bo nie łapie się aż tak pędzla i dawkując sobie cień można budować oko i nie przesadzić. Nie liczmy tu jednak na efekty tak spektakularne jak Affect.
   Którą ja wybieram? Affect! Zdecydowanie! Nie chcę Wam pokazywać jak aktualnie wygląda moja paletka, bo niektóre cienie dotknęły już dna. Zdjęcia są z maja tego roku. Używam jej przy każdym makijażu okolicznościowym. Mimo wielkiej miłości do Soft Glam od Anastasii, po Pure Passion sięgam częściej jeżeli chodzi o brązy. Idealnie nadaje się do makijaży ślubnych, jako baza do okolicznościowych, do użytku codziennego. Naprawdę musiałabym się czegoś czepiać na siłę, by jej coś zarzucić. Idealnie wypada w duecie z paletą Naturally Matt również spod ręki Karoliny Matraszek i Affectu
   Aplikacja matów najlepiej działa pędzlami puchatymi z włosia naturalnego, błyski zdecydowanie polecam nakładać paluchem prosto z paletki na powiekę i wetrzeć.  Nie blakną, nie migrują, nie robią dziur i plam. Podczas pracy z nimi idealnie się do siebie kleją i blendują. Nie ma problemy z intensyfikacją makijażu i uzyskaniu delikatnej chmurki na oku. Cienie utrzymują się na oczach bez zarzutu.

Jest to jedna z tych palet, które powinna mieć w kosmetyczce każda kobieta!
Znacie tę paletę?
Ja ją uwielbiam!
Czytaj dalej »

sobota, 5 maja 2018

Spełnione marzenie | Od piwnicy do studio makijażowego | Metamorfoza

   Wreszcie nadszedł czas, kiedy mogę pochwalić się moim zrealizowanym marzeniem! Mam swoje Studio! Już wręcz nie mogłam się doczekać, by Wam to wszystko pokazać! Szczerze powiedziawszy, to sama nie spodziewałam się takiego efektu :) Niby nie tak wiele, ale jednak elegancko i tak... po mojemu. Zresztą wszystko Wam opiszę, bo z Instagrama wnioskuję, że jesteście bardzo ciekawi jak to wszystko sobie zorganizowałam. 
   Od początku...
Wykupując mieszkanie w moim domu rodzinnym po mojej cioci wiedziałam, że oprócz samego mieszkania, w skład własności wchodzi też jeden pokój w piwnicy. Musicie jednak wiedzieć, że dom postawiony jest w stromej górze tak, że piwnica w połowie jest całkowicie pod ziemią, a z drugiej jest średnim parterem. I właśnie  w tej komfortowej stronie był pusty pokój-składzik, który od razu w mojej głowie zaświtał jako wymarzone Studio, w którym nie tylko będę ćwiczyć makijaże, ale też tworzyć posty na bloga, może nagrywać i najzwyczajniej w świecie pracować. Był tylko jeden kłopot... drzwi od strony piwnicy. Średnio, ale do zrobienia. Początkowo (po wysprzątaniu i zdarciu całej farby ze ścian) wyglądało to tak:
Przerażająco? Może troszkę. Pokój ma około 4x3 m, więc pole do popisu jakieś tam było, ale pojawiły się dwa problemy: po pierwsze - podłoga krzywa jak diabli (w końcu to jednak piwnica) i dwa - mur między pokojem, a korytarzem wejściowym ma około 30 cm, a mur zewnętrzny około 40 cm. Powiększanie okna odpadło na starcie, ale za to wymiana na jedno-kwaterowe (?) miała być dobrym rozwiązaniem. Drzwi jednak nie można było przeskoczyć, więc wykuwali je przez cały dzień ciężkim sprzętem, bo okazało się, że to beton wzmacniany kamieniami i głazami. No cóż... 
Bez wylewki też się nie obyło, więc trzeba było podłogę w miarę wyrównać i zamówić ekipę. Plusem tego pomieszczenia była doprowadzona woda, więc żal było nie wygospodarować w pokoju toalety w wymiarze 1x1,5 metra. Co prawda nie mam tam jeszcze drzwi, bo firma przełożyła termin, ale tymczasowa zasłona musi mi wystarczyć. Jest okej :)
 
 
 
 
Wygląda lepiej? No to teraz uważajcie, bo będzie efekt końcowy! 

Lista rzeczy z pokoju wraz z linkami, choć post nie jest sponsorowany:
Dajcie koniecznie znać jak Wam się podoba! :D
Ja bym mogła stamtąd nie wychodzić!
Dziękuję tym, którzy pomagali przy tworzeniu mojego miejsca w świecie! 
Czytaj dalej »

czwartek, 26 kwietnia 2018

Kupiłam przez Youtube | Jak najpierw żałować zakupu, a później się zakochać? | Chocolate Gold

   Każdy to robi! Może nie każdy się przyznaje, ale robi to! ... bo kto nie kupił czegoś skuszony recenzjami w Internecie, niech pierwszy rzuci kamieniem! Mnie też się to zdarza nader często. Kilka razy się nacięłam, a kilka razy zakochałam się w produktach bardzo mocno. Z tą paletą było jednak trochę inaczej... 
   W Too Faced, Chocolate Gold zakochałam się od razu jak ją zobaczyłam. Jej wygląd jest po prostu przepiękny! W swojej próżności uważałam, że warto ją mieć choćby dla samego jej wyglądu (nie pytajcie! :D). Później zobaczyłam ją w recenzjach u Małgosi Smelcerz i Klaudii Kopacz no i nie miałam już wyjścia. Zapisałam na wishliście i wiedziałam, że naprawdę bardzo mocno jej potrzebuję. Moja wewnętrzna sroka nie dawała mi zbytnio jednak żyć, więc wysnupałam zaskórniaki i ją kupiłam. Czy było warto?
   Wrażenie na żywo było jeszcze lepsze niż w Internecie. Porządna paleta - tym razem z grubego plastiku, a nie metalowa jak wcześniejsze, która dodatkowo została wzbogacona o większe lustro. Wygląd - obłędny! Ciemna tabliczka czekolady opływająca złotem. Nie powiem, tutaj mogłabym powiedzieć, że pomysł został zaczerpnięty z palet MUR, ale ta wersja podoba mi się zdecydowanie bardziej! W drogerii sprawdziłam też jej pigmentację, konsystencję i szczęśliwa wróciłam do domu. 
Piękna, prawda? Cztery maty - w tym pięknie napigmentowana czerń (może nie jak Affect, ale przyzwoicie), jasny brąz, ciemniejszy brąz i na plus dużu beż, a także 12 metalicznych kolorów. Cudna i tyle! Oczywiście pachnie czekoladą, co jest bardzo charakterystyczne dla tych palet Too Faced. I to by było na tyle. Wszystko pięknie, ładnie, miód orzeszki, ale... Miałam takie wrażenie, że fajna, ale nie wiem czy to jest takie 'must have'. Trochę poniekąd nawet żałowałam tych wydanych pieniędzy, ale... wszystko się zmieniło, gdy zaczęłam używać jej częściej i wykorzystałam ją na moich klientkach. 
Okazało się, że ona jest totalnie samowystarczalna w pracy. Kontur oka budujesz matami, następnie palcem wklepujesz cień metaliczny i właściwie efektowny makijaż zrobiony. Błyszczy się, mieni, podkreśla oko i dodaje makijażowi elegancji. Możesz nałożyć szalony róż, bądź zgaszone złoto i makijaż wygląda pięknie! Praca z matami jest naprawdę przyjemna. Rozcierają się do idealnej chmurki na oku przy bardzo małym wysiłku. Pigmentacja jest bardzo zadowalająca. Cienie możemy dokładać i potęgować efekt nie robiąc plam i dziur. Metaliki najlepiej wyglądają nałożone palcem. 
Idealnie. Złota, fiolety, zgaszone róże, cudowna zieleń w towarzystwie uniwersalnych matów. Moimi ulubieńcami są oczywiście maty i: Classy&Sassy, Gold Dipped, Love&Cocoa i ten piękny róż New Money. Ach! Nie mogłabym pominąć jeszcze Rich Girl! Przepiękne! I tak od 'meh!' przeszłam do miłości! Dodatkowo jest to paleta dla osób, które w jednej palecie lubią mieć klasykę połączoną z szaleństwem! Błysk na oku jest ostatnio w trendach i myślę, że zbyt szybko się to nie zmieni :D 
Wpis nie jest sponsorowany, ale możecie kupić ją tutaj: klik. Dodatkowo teraz do 29 kwietnia 2018 kupicie ją i wszystkie inne kosmetyki do makijażu 20% taniej z kodem MUPB418. 

Podoba Wam się ta paleta?
Mieliście z nią do czynienia?
Czytaj dalej »
Copyright © 2014 B L O N D L O V E , Blogger